Recenzja Sezonu 6

Zadzwoń do Saula (2015)
Vince Gilligan
Michelle MacLaren
Bob Odenkirk
Jonathan Banks

Dusza Goodmana

Serial "Zadzwoń do Saula" - tyleż prequel, co sequel i inbetweenquel "Breaking Bad" - zabrał nas bowiem w taką właśnie podróż: pokazał przeszłość, teraźniejszość i przyszłość człowieka znanego
Dusza Goodmana
źródło: Materiały prasowe
Prequel to maszyna do podróży w czasie. W pierwszym odcinku szóstego sezonu "Zadzwoń do Saula" policja rekwiruje z willi Saula Goodmana egzemplarz "Wehikułu czasu" H.G. Wellsa. W finałowym odcinku okazuje się, że tę samą książkę czytał kilka lat wcześniej jego brat, Chuck. Sam tytułowy bohater w serii retrospekcji pyta zaś kolejnych ekranowych towarzyszy: "co byś zrobił, gdybyś miał możliwość podróżowania w czasie"? To oczywiście pytanie, którym twórcy puszczają do nas oko.

Serial "Zadzwoń do Saula" - tyleż prequel, co sequel i inbetweenquel "Breaking Bad" - zabrał nas bowiem w taką właśnie podróż: pokazał przeszłość, teraźniejszość i przyszłość człowieka znanego raz jako Jimmy McGill, raz jako Saul Goodman, a raz jako Gene Takovic. Ostatni sezon dobiegł jednak końca, pętla czasu się domknęła, a formuła prequela przypieczętowała swój domyślny fatalizm: przeszłości nie da się zmienić, można ją co najwyżej powtórzyć. Czy powrót "dramatycznego" "Breaking Bad" pod płaszczykiem "komediowego" "Zadzwoń do Saula" to kolejny dowód na to, że tragedia zawsze powraca jako farsa? Czy są wyjątki od prawa tak zwanych "coraz mniejszych powrotów"? Czy możliwe, że powstał serial - co najmniej - równie dobry?



1. Zadzwoń po prequel

Różnica między emploi głównych bohaterów mogłaby sugerować, że nie da się odwołać od wyroku prequelozy. Saul Goodman (Bob Odenkirk), w kolorowym garniturze, z żenującą zaczeską i obleśnym żartem na podorędziu, wydaje się postacią skazaną na pozostanie w cieniu dużo groźniejszego Waltera White’a (Bryan Cranston), "pana Chipsa przepoczwarzonego w Scarface’a". Pod koniec szóstego sezonu "Zadzwoń do Saula" zgorzkniały Gene Takovic wraca co prawda na ścieżkę przestępczości i zaczyna przypominać Heisenberga do tego stopnia, że znajduje sobie swojego własnego Jesse’ego Pinkmana w osobie fajtłapowatego taksówkarza Jeffa (Pat Healy). Ale Gene to żaden Scarface, a jego desperacka ucieczka przed policyjną obławą to istna farsa, na dodatek zwieńczona nakryciem na śmietniku. Daleko stąd do tragedii innego lokalnego gangstera, Nacho Vargi (Michael Mando), który w otwierających szósty sezon odcinkach grał rolę ściganego szlachetnie i z patosem, do tego skuteczniej improwizował sobie miejsce kryjówki. Ale jeśli czegoś nauczyło nas "Zadzwoń do Saula", to tego, że nie ma takiej postaci drugoplanowej, na którą nie da się spojrzeć pod nowym kątem.

Słynne "Saulowe" ujęcia z nietypowych punktów widzenia to przecież element szerszej strategii, zabawy z widzem w kotka i myszkę. Tak, showrunnerzy Peter Gould i Vince Gilligan chętnie grali z fanami w standardowo prequelowe "wyłap wszystkie nawiązania". Ale zarazem wymknęli się z pułapki prequela, w którym wszystko-jest-z-góry-oczywiste. Przekuli bowiem naszą wiedzę o losach Goodmana w motor suspensu. Oglądając "Zadzwoń do Saula" wiedzieliśmy, dokąd zmierza historia, i właśnie DLATEGO siedzieliśmy jak na szpilkach. Przez sześć sezonów zdążyliśmy polubić Jimmy’ego i z obawą czekaliśmy, kiedy wreszcie zmieni się w Saula, chociaż - o ironio - to dla Saula zaczęliśmy w ogóle śledzić ten serial. Maska błazna z "Breaking Bad" stała się ponurą przepowiednią: bohater komiczny okazał się bohaterem tragicznym.

W szóstym sezonie Gould i Gilligan wycisnęli z formuły prequela jeszcze więcej, rzucając całkiem nowe światło na "Breaking Bad". Kiedy Walter White wreszcie pojawił się w "Zadzwoń do Saula", to jemu przyszło grać rolę błazna w cudzej tragedii. Ten nowy punkt widzenia zmienił wszystko, choć Walt pozostał sobą: nagle dotarło do nas, że zrzędliwy furiat White zbudował swoje gangsterskie imperium na prawniczo-bajeranckim know-how Goodmana. I kto wie: może bez Saula nie byłoby Heisenberga. Jednym gestem Gould i Gilligan zarazem podbudowali i upokorzyli swojego bohatera. Jimmy objawił się nam bowiem jako niezwykle kompetentny - tyle że w wywieraniu złego wpływu.



2. Wyspa Gilligana

Pozycja "Zadzwoń do Saula" w ogóle urosła z czasem, do tego stopnia, że w szóstym sezonie spin-off wchłonął "Breaking Bad" i spiął go klamrą. Historia Jimmy’ego McGilla okazała się alfą i omegą osadzonego w Albuquerque mini-uniwersum Vince’a Gilligana. Wystartowała przecież jeszcze "przed" Walterem White’em i skończyła się już "po" Walterze White’cie. W finałowych odcinkach Gilligan i spółka robią więc wielkie porządki, domykając ostatnie wątki oraz niedopowiedzenia z "Breaking Bad" czy "El Camino". I robią to w wielkim stylu.

Szósty sezon przynosi bowiem mistrzostwo serialowej formy: "Zadzwoń do Saula" płynie w swoim zwyczajowym niespiesznym rytmie, ale to precyzyjna narracyjna machina, w której każda śrubka jest na swoim miejscu, a każda ekranowa sekunda, każdy detal i każdy rekwizyt napakowane są po brzegi funkcją i znaczeniem. Na dodatek wciąż jest tu miejsce na oddech, na przestrzeń do interpretacji czy - mimo wysokiej stawki i pożegnalnego tonu - na zabawę. W tym zabawę gatunkami i tonacjami: choćby moment najklasyczniejszego slapsticku (poślizg i upadek Jeffa) czy sekwencję heistu zbudowaną wokół aktu… jedzenia cynamonki.

W jednym momencie oglądamy subtelny dramat obyczajowy, w którym kamera-mikroskop rejestruje każdą zagraną przez aktorów zmarszczkę. Chwilę potem pocimy się razem z walczącym o życie bohaterem, wessani przez odczuwalny fizycznie spektakl bezlitosnego surwiwalu. Już od pierwszego sezonu mówiło się o dwóch twarzach serialu: prawniczej i gangsterskiej. Teraz ściana między nimi ostatecznie upadła - i nie obyło się bez ofiar. Prawnik Howard Hamlin (Patrick Fabian) i gangster Lalo Salamanca (Tony Dalton), dwie najbardziej oddalone od siebie postacie z "Saula", spotkały się twarzą w twarz. Na krótko, ale z jakim skutkiem.

 


3. Końce historii

Szósty sezon został podzielony i dramatyczne spotkanie Salamanki z Hamlinem posłużyło za idealny cliffhanger: klasyczny "punkt-bez-powrotu", tak silny, że dosłownie łamiący sezon na dwie połowy. Ale nawet bez dwumiesięcznej przerwy w emisji, sezon sam podzielił się na dwie opowieści: jedną o końcu Jimmy’ego McGilla i drugą o końcu Gene’a Takovica.

Co jednak ciekawe, potencjalnych "końców" było w tym sezonie więcej. Gilligan i Gould mogliby spokojnie zatrzymać opowieść w co najmniej kilku innych miejscach. Chociażby w odcinku dziewiątym ("Fun and Games"), gdy Kim odchodzi i nagłe cięcie montażowe od Jimmy’ego do Saula dosadnie przypieczętowuje moralny upadek bohatera. Albo w odcinku dziesiątym ("Nippy"), w którym Gene, przeprowadziwszy "ostatni" skuteczny przekręt w karierze, z tęsknotą kontempluje wiszący na sklepowym wieszaku ekstrawagancki garnitur, symbol tego, co stracił i z czym się "pożegnał". Twórcy wybrali jednak inną drogę.

Zatrzymanie historii na Saulu nie spełniłoby obietnicy zawartej w powracających co sezon czarno-białych futurospekcjach z "cynamonkowym" Gene’em. Gene’em, który, jak się okazało, nie poprzestał z kolei na "ostatnim" przekręcie i z niczym się nie "pożegnał". Ostatnia prosta serialu dowiodła, że człowiek, który upadł, zawsze może upaść niżej. Niepozorny Takovic okazał się bowiem najmroczniejszym z wcieleń Jimmy’ego McGilla. Takim, który przez ułamek sekundy jest bliski zaduszenia bezbronnej staruszki, choć - o ironio - porozumienie z emerytami zawsze było jedną z jego supermocy. Przez sześć sezonów Gilligan i Gould po mistrzowsku wmanewrowywali nas w kibicowanie swojemu bohaterowi, a potem brutalnie wyciągali nam dywan spod stóp, wytykając: patrzcie, komu kibicujecie. Tym razem bańka iluzji pękła definitywnie.

Każdy upadek jest jednak szansą na to, by się podnieść. Przebiwszy dno, bohater odnalazł wreszcie drogę do porzucenia toksycznych masek Gene’a i Saula. Finał "Zadzwoń do Saula" jest przecież opowieścią o pogodzeniu z konsekwencjami swoich czynów, o wzięciu odpowiedzialności za siebie. Powrót bohatera do oryginalnego imienia nie mógłby być bardziej znaczący: oto Saul Goodman postanowił powiedzieć prawdę. Czyżby po 63 odcinkach kłamania, oszukiwania, krętaczenia i wypierania, Jimmy McGill wreszcie… dojrzał? Nie byłoby to możliwe bez Kim Wexler.

 


4. Kim jest Kim?

Los Kim (Rhea Seehorn) od zawsze stanowił największą zagadkę serialu, bo przyszłość niemal wszystkich pozostałych ważnych graczy (Mike’a, Gusa, do pewnego stopnia Saula czy nawet Lalo) była przypieczętowany przez wydarzenia z "Breaking Bad". Zagadka Kim nurtowała tym bardziej, że całkiem niespodziewanie wyrosła ona na jedną z najbardziej złożonych postaci - nie tylko uniwersum Gilligana, ale i całej współczesnej telewizji. A początkowo wydawało się, że będzie po prostu szlachetną niewiastą, jaką nieuchronnie musi skorumpować szemrany typek Jimmy.

Niespodziewany "papierosowy duet" z Jesse’em Pinkmanem (Aaron Paul), jaki przyszło jej odegrać w tym sezonie, sugerował zresztą, że Kim pełni w "Saulu" podobną rolę, co Jesse w "Breaking Bad". Że stanowi coś na kształt sumienia swojego mrocznego partnera: jest czystą duszyczką skuszoną na własne życzenie przez jakiegoś diabła, wcale-nie-White’a czy nie-bardzo-Good-mana. Dostaliśmy przecież nawet scenę-metaforę, w której bohaterka dosłownie zawraca samochodem z drogi ku Dobru, robiąc 180-stopniowy wiraż, by "przełamać się na Zło". Ale to nie takie proste.
 
Kim Wexler wymyka się bowiem stereotypom. Nie jest ani ofiarą Jimmy’ego, ani panną w opałach, którą Jimmy musi uratować. Chociaż daje mu impuls do finałowej przemiany, nie jest też anielicą, która zbawia mężczyznę-protagonistę swoim "kobiecym" miłosierdziem. Tuż przed porzuceniem Jimmy’ego mówi mu, że go kocha, ale zaraz dodaje, że miłość nie wystarczy, a oni są po prostu źli dla siebie nawzajem. I faktycznie: wraz z kolejnymi sezonami coraz jaśniejsze stawało się, że relacja Jimmy’ego i Kim przypomina współuzależnienie. Finał ich historii - zarazem otwarty, jak i zamykający pętlę, odsyłający do ich pierwszej wspólnej sceny - pokazał jednak, że zmiana jest możliwa.



5. Gotowa na zbliżenie

W pierwszym odcinku "Breaking Bad" Walter White tłumaczył swoim uczniom: "chemia to nauka o materii, ale wolę o niej myśleć jako o badaniu zmian: wzrostu, rozkładu, transformacji". Przemiana White’a z "pana Chipsa" w "Scarface’a" była jednak nie tyle metamorfozą, co powolnym odsłanianiem ukrytej prawdy o bohaterze. White się nie zmieniał, tylko coraz bardziej stawał sobą. "Zadzwoń do Saula" okazało się tymczasem prawdziwą opowieścią o przeobrażeniu: serialem prawniczym o "procesie". Kiedy po sześciu sezonach żonglerki tożsamościami Saul wrócił do oryginalnego nazwiska, był to już nowy, zmieniony Jimmy McGill: gotowy przyznać się do swoich win i słabości, gotowy postawić pierwszy krok na drodze do ich przepracowania.

Harold Bloom pisał, że wyróżnikiem największych Szekspirowskich bohaterów jest umiejętność "podsłuchiwania samego siebie", zdolność do autorefleksji, do zadumy nad własnym zachowaniem. W "Zadzwoń do Saula" raz za razem udawało się sfilmować "z zewnątrz" rzecz zdawałoby się niepokazywalną w kinie czy telewizji: proces myślenia. Robiąc zbliżenie na twarz knującego coś Lalo Salamanki czy Gusa Fringa (Giancarlo Esposito) Vince Gilligan i spółka uruchamiali coś na kształt rozbudowanego efektu Kuleszowa. Zamyślona twarz aktora umieszczona w precyzyjnym fabularnym kontekście dawała rezultat bliski telepatii: Tony Dalton patrzył na karalucha, a my wiedzieliśmy, że Lalo myśli o swoim prawniku. W przypadku Kim twórcy poszli jeszcze dalej, bo pokazali nam postać w procesie aktywnego formowania siebie samej. Postać, która "się podsłuchiwała".

Perłą w koronie wątku Kim jest odcinek dwunasty, "Waterworks". Przerażona swoim zepsuciem bohaterka stawia tu całe dotychczasowe życie na głowie. Porzuca prawo i na dalekiej Florydzie tworzy nową siebie, bez garsonki i blond power-kucyka. Napisany i wyreżyserowany przez Gilligana epizod aż kipi od rymów z przeszłością, które pokazują, jak daleko od starego "ja" uciekła Kim. Po kolorowej ekstrawagancji Albuquerque sfilmowana w czerni i bieli Floryda przypomina Kansas z "Czarnoksiężnika z Oz", smutny prawdziwy świat po naszej stronie lustra. Tytuł odsyła z kolei do nowego miejsca pracy bohaterki, firmy produkującej zraszacze ogrodowe. Ale to też zmyślna aluzja: tyleż do gangsterskiej "mokrej roboty", co odkręconego kurka ze łzami. Prawdziwie mokrą, brudną robotą - sugeruje Gilligan - jest praca nad sobą, również praca pokuty.

Kulminacyjnym momentem odcinka jest przejmujące długie ujęcie, w którym bohaterka jedzie autobusem i wybucha nagle niekontrolowanym szlochem, a zza kadru wyłania się anonimowa ręka współpasażera, żeby ją uspokoić. To jednak bardzo niereprezentatywny dla aktorstwa Rhei Seehorn moment, w którym daje nam ona emocje na tacy. Moment dużo bardziej charakterystyczny - i jeśli, go wyłapiemy, dużo bardziej wzruszający - znajdziemy w odcinku ostatnim, "Saul Gone". Chodzi o niemal niedostrzegalny przełom na twarzy Kim, tuż po wyznaniu Jimmy’ego na sali sądowej. Spojrzenie pary bohaterów spotyka się wówczas na chwilę, a Seehorn delikatnie, niemal niedostrzegalnie rozluźnia twarz. Bum, coś się zmieniło.

 


 6. Goodbye, Goodman

Jeśli szukać największej różnicy między "Zadzwoń do Saula", a "Breaking Bad", znajdziemy ją właśnie tutaj. To różnica skali. Serial-matka był jednak przede wszystkim machiną atrakcji, obfitował w napady na pociągi, eksplozje i strzelaniny. "Saul" tymczasem musiał udać się na dwumiesięczną przerwę w emisji po byle strzale z pistoletu. Za prawdziwe fajerwerki robiły tu raczej intymne momenty: choćby pożegnalna rozmowa Nacho Vargi z ojcem, w której wszystko co najważniejsze zostaje niewypowiedziane i wisi w powietrzu, gotowe do wyłapania przez czujnych widzów. Jasne, w szóstym sezonie nie zabrakło chwil prawdziwej widzowskiej gorączki. Majstersztykiem suspensu okazał się zwłaszcza odcinek "Plan and Execution": seans popisowego budowania napięcia i mylenia tropów, prowadzący do fałszywego ukojenia tuż przed bezlitosnym ciosem między oczy. Ale nawet wówczas stawka miała przede wszystkim wymiar etyczny: denerwowaliśmy się tym bardziej, im bardziej bohaterowie kompromitowali się moralnie. I jasne, w "Breaking Bad" Gilligan również robił przewrotny użytek z mechanizmu projekcji-identyfikacji, zapędzając nas w kozi róg kibicowania komuś, komu nie wypada kibicować. Ale element czysto gatunkowej frajdy był tam dużo silniejszy.

Wystarczy porównać finałowe odcinki obu seriali. W epizodzie "Felina" Walter White wziął na klatę swoje winy, po czym pojechał strzelać z karabinu maszynowego do nazistów. Wszystko ułożyło się tam tak gładko, że według jednej z fanowskich teorii zamarzający w zaśnieżonym samochodzie Walt po prostu przedśmiertnie wyhalucynował sobie idealny finał w postaci westernowej strzelaniny. Wieńczący "Zadzwoń do Saula" odcinek "Saul Gone" jedynie mami nas perspektywą podobnie "triumfalnego" rozwiązania. Tożsamość Saula Goodmana budzi się tu na swój ostatni popis, zamiast karabinu maszynowego uzbrojona w arsenał prawniczego bullshitu. Saul, niczym baron Münchausen, wyciąga się z bagna za włosy, wyblefowując sobie (relatywny) happy end. I po raz kolejny w tym sezonie: serial mógłby skończyć się tutaj. Ale historia biegnie dalej.

Tonacja "Zadzwoń do Saula" jest na tym etapie zbyt refleksyjna, zbyt introspekcyjna, by poprzestać na triumfalnej nucie. Formuła prequela nabiera bowiem ciężaru fatum: nad szeregiem pierwszo- i drugoplanowych postaci wisi wyrok, oddalony do realizacji w serialu, który wszyscy już kiedyś widzieliśmy. Kaźń Nacho Vargi ma przecież wymiar podwójnie żałobny, bo towarzyszy mu grupa jeszcze-żywych-ale-już-niedługo-trupów: każdy z "żałobników" umrze w "Breaking Bad" mniej lub bardziej drastyczną śmiercią, zazwyczaj z ręki Waltera White’a. Dwaj najważniejsi z nich, Mike Ehrmantraut (Jonathan Banks) i Gus Fring, dostają nawet pożegnalne sceny, które zostawiają ich w momencie gorzkiej zadumy nad tym, kim się stali i dokąd zmierzają.



Konfrontacja z własnym odbiciem to również sedno historii Jimmy’ego i Kim. Zwróćcie uwagę, jak często powracały w serialu sceny ich wspólnego mycia zębów, obowiązkowo przed lustrem. Przez długi czas para bohaterów - tyleż lawyers, co liars - nie chciała jednak dostrzec prawdy o sobie. Czy nie dlatego Lalo Salamanca tak dobrze sprawdził się jako ich przeciwnik? Choć był okrutny, zły i straszny, wiedział kim jest: w swojej niegodziwości pozostawał absolutnie szczery. Może i przegrał, ale przynajmniej odszedł jak żył: z uśmiechem na ustach.

Finałowy odcinek, "Saul Gone", przypomina, że Jimmy z kolei od zawsze wypierał "swoją" prawdę. Scenarzysta Peter Gould porównał ten epizod do "Opowieści wigilijnej" i faktycznie coś w tym jest. W trzech retrospekcjach, które mają rozruszać sumienie Jimmy’ego, bohater konfrontuje się z trzema duchami ze swojej przeszłości: Mike’iem, Waltem i Chuckiem (Michael McKean). Za każdym razem robi jednak unik. Dopiero w ostatniej chwili, za przykładem Kim, decyduje się wyznać winy, a za konfesjonał służy mu mównica na sali sądowej - w końcu oglądamy serial prawniczy. I tak umiera postać Saula Goodmana, kartonowa figura z otwierającej sezon sceny, dryfująca w basenie niczym trup z "Bulwaru Zachodzącego Słońca". Jimmy McGill może jednak żyć dalej, pogodzony ze sobą i gotowy na pokutę. Wychodzi na to, że stawka serialu była zapisana już w tytule, od samego początku. Chodziło o Saula, ale i o soul. Duszę.
1 10
Moja ocena sezonu 6:
10
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Telewizje komercyjne od zawsze kierowały się maksymą totalnego wyciągania korzyści z emitowanych... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones